W większości ubogich miast - w dzielnicach zwanych slumsami - często można było spotkać ludzi, którym nie powodzi się w życiu, i raczej nie będzie się już więcej razy powodziło. Miejsca takie nie były dość ważne dla osób o wysokim statusie społecznym, takim jak wpływowa lub bogata szlachta większych metropolii, aby przynajmniej próbowano pomóc innym ludziom w ich nikłej egzystencji. Jednakże, tak jak często bywa, istniał pewien wyjątek od tej reguły.
Kiedyś, nieopodal pewnej małej miejscowości w Ca-Elum, istniało stare miasteczko zwane Boke, które posiadało dość zaawansowaną (jak na tamtejsze warunki) technologie. Wszystko co zostało tam zbudowane, zostało pozyskane z surowców wtórnych, lub drogą przemytniczą.
Pewien potężny mag zwany Jardem zatrzymał się w okolicy by przetestować nowe zaklęcie destrukcji które niedawno opanował. Zanim jednak doszło do jego użycia napotkał na drodze Jasmine, która była niewidoma, lecz miała piękny głos, więc tak postanowiła zarabiać na życie, śpiewając pieśni na głównym dziedzińcu. Jard słuchając i spoglądając na nią zaczął mieć wyrzuty sumienia, iż miał zamiar zabić (nieświadomie) kogoś aż tak bardzo utalentowanego i pięknego zarazem. Po krótkiej rozmowie z nią, zrozumiał, że to co chciał uczynić odebrało by światu piękno, którego właśnie doświadczył.
Pokochał ją (lecz nie do końca tak jak powinien). Chciał mieć ją przy sobie, czuć jej bliskość, oraz spłodzić potężnego i zarazem silnego potomka, z którego byłby dumny.
Aby zarobić na mieszkanie w większym i bardziej bezpiecznym mieście, podejmował się wielu niebezpiecznych misji. Za każdym razem gdy odwiedzał on swoją ukochaną, obiecywał jej dostatnie życie i wszystko czego tylko zapragnie.
Pewnej nocy nie wrócił…
Kilka dni później Jasmine zauważyła, że ma częste mdłości i ciężko jej dłużej utrzymać się na nogach przez ciągłe zawroty głowy oraz silne zmęczenie.
Okazało się że była w trzecim miesiącu ciąży, lecz ona sama nie traciła nadziei, że jej wybranek niedługo powróci i zdąży na narodziny swojego dziecka.
Czas mijał, a brzuch kobiety rósł wraz z jaj tęsknotą do Jarda.
Dzień w którym urodził się Doober, był jednym z najdziwniejszych i najbardziej tajemniczych dni w ubogim miasteczku. Jego matka nie mając odpowiedniej pomocy medycznej i opieki nad swym płodem, urodziła go w swoim domu (jeśli można to nazwać domem czy mieszkaniem) w starej, zardzewiałej łazience. Po bolesnym porodzie kobiety, kiedy dziecko okazało się być już martwe, postanowiła oddać swe życie, w zamian za wskrzeszenie chłopca. Nie wiedziała ona jak to się stało, lecz najprawdopodobniej jej miłość do chłopca w jakiś sposób uwolniła w niej potencjał magiczny, który pozwolił aby jej dusza została przekazana w ciało noworodka, które w tym samym momencie nagle ożyło. Oczy jego zaczęły błyszczeć jasnym fioletowym światłem, a maleńkie ciało chłopca wyzwoliło niewielkie płomienie, które jednakże okazały się być dość groźne, bowiem po chwili przekształciły się w poważny pożar, z powodu łatwopalnej struktury tamtejszego pomieszczenia oraz suchej wykładziny.
Kilku mężczyzn z sąsiedztwa próbowało ugasić płonący budynek, jednak bezskutecznie. Pozostały po nim tylko sterta spalonych gruzów. Mimo to całą noc przeszukiwano zwałowisko, sprawdzając czy ktoś przeżył.
Gdy nastał już wczesny poranek i wszyscy stracili nadzieję na wydobycie kogokolwiek żywego, ktoś usłyszał płacz dziecka. To był nowonarodzony Doober. O dziwo niemowlę było zdrowe i nie odniosło żadnych poważniejszych obrażeń. Jednakże nie znaleziono tam ciała nikogo innego, zupełnie jakby wszyscy w budynku oprócz niego zamienili się w popiół, w tym również matka chłopca.
W klinice dziecięcej gdy lekarze ujrzeli napełnione magią fioletowe oczy dziecka oddano go za ''drobną opłatą'' do podziemnego laboratorium gdzie obserwowano jego rozwój, poddawano ciągłym eksperymentom i torturowano, aby zbadać jego wytrzymałość na ból, szybkość reakcji czy poziom inteligencji. Trenowano go do specjalnej jednostki, która miałaby wkrótce stworzyć najsilniejszą gildie na świecie.
Szybko odkryto w nim spory potencjał magiczny. Mimo szczupłej i niezbyt umięśnionej sylwetki nauczył się on od podstaw władać specjalnym fioletowym ogniem, zwanym poniekąd ''destrukcyjnym''. Pozwalającym mu w przyszłości poznać magie eksplozji czy też wybuchu.
Po długich przygotowaniach bojowych, został oddany specjalnej jednostce i zwerbowany do ochrony pewnego szlachcica z obcego kraju, który przybył do Ca-Elum najprawdopodobniej w celach dyplomatycznych.
Podczas napaści przez zamaskowanych bandytów na jego konwój, Doober został osaczony przez przewyższającą liczbę wrogów i ciężko ranny. Wtedy to w skutek nadmiaru adrenaliny i odniesionych obrażeń wyzwolił w swoim ciele ogromne pokłady magicznej energii, zwiększając swoją moc do granic możliwości, i w efekcie paląc wszystko dookoła bardzo silną energią. Po tym zdarzeniu pozostały tylko zgliszcza drzew i dziura we wnętrzu ziemi dość sporych rozmiarów.
Odpowiedzialność za zniszczenia oraz śmierć szlachcica jak i jego przyboczną eskortę, obarczono Doobera.
Po pewnym czasie wyznaczono sporą nagrodę za jego głowę. Musiał on więc ukrywać się nie tylko przed pobliskimi władzami, ale także łowcami nagród. Długo trwało zanim miał szansę oczyścić swoje imię. Na początku błąkał się pośród wielu niebezpiecznych terenach, ukrytych nielegalnych tunelach przemytniczych, oraz wielu innych kryjówek, aż w końcu pewien nieznajomy mężczyzna, który od dłuższego czasu go poszukiwał, dał mu wybór: pomoże on mu w pewnym zleceniu, lub spotka go natychmiastowa śmierć. Doober na początku nie traktował mężczyzny poważnie, lecz po krótkim ''pojedynku'', w którym chłopak przegrał, zgodził się pracować dla nieznajomego i zdobyć pradawny artefakt dla bliżej nieznanej mu organizacji, bez zadawania zbędnych pytań.
Doober był świadom, że był posyłany na pewną śmierć. Nie był on bowiem tak dobrze wyćwiczony w sztuce magicznej jak czarodzieje z profesjonalnych gildii a, z tego co było mu wiadomo artefakty były rzadko spotykane i niemal niemożliwe do zdobycia dla początkującego maga. Jego jedyną szansą by wrócił w jednym kawałku było użycie magii ognia na maksymalnych obrotach w momencie paniki, gniewu i różnych innych bodźców pobudzających silne emocje.
Będąc już na miejscu, w kraju zwanym Minstrel, Doober spotkał tam swój kontakt, który miał mu pomóc odnaleźć poszukiwany przedmiot. Jednakże, nastąpiły pewne trudności, przez które ich misja wydłużyła się o parę dni, i w efekcie nie byli w stanie zlokalizować głównego celu.
- No, więc gdzie te katakumby? - Doober czekał z niecierpliwieniem, aż jego przewodnik odpowie mu w końcu gdzie się znajdują.
- To będzie… mniej-więcej tutaj. – odpowiedział przewodnik, jedną ręką wskazując krąg na mapie, a drugą drapiąc się niepewnie po głowie.
- Heh, więc się zgubiliśmy! Nic nowego... - chłopak zabrał mu mapę i podarł na kawałki. - Teraz ja prowadzę! Już cię nie potrzebuje… Rób co chcesz.
Idąc przez gęsty las, fioletowo-oki młodzieniec poszukiwał śladów obecności innych ludzi, a raczej tamtejszych dzikich plemion. Nikt normalny nie kręciłby się po tych terenach samotnie, jednak Doober miał w sobie coś co pozwalało mu kontrolować swój strach i trzeźwo myśleć. W końcu nieokrzesani tubylcy byli najlepszym źródłem informacji bo większość z nich zna swoje tereny jak własną kieszeń a po ostrzegawczych znakach na drzewach i głowach nabitych na pal, można było spodziewać się, że jest on blisko ich siedliska. Doober nie spodziewał się ciepłego powitania, zwłaszcza, że wyczuwał on iż ktoś od dłuższego czasu już go obserwuje.
Jednak nie chcąc wzbudzać podejrzeń zignorował ten fakt podążając w stronę dymu wydobywającego się z ogniska wewnątrz niedalekiego obozowiska, który to doprowadził go do małej słomianej wioski. Na pierwszy rzut oka wydawała się być opuszczona. Jednak rozpalone ognisko oraz zapach świeżo pieczonej wieprzowiny było oznaką niedawnej obecności w tym miejscu kogoś będącego teraz w ukryciu.
Idąc dalej w kierunku totemu będącego w centrum osady rozglądał się czekając aż ktoś się pokaże. ''Halo?! Jest tu ktoś?!'' - nawoływał Doober czekając na jakąkolwiek reakcję ze strony tubylców.
Odpowiedzią była strzała posłana prosto w jego pierś, a dokładniej serce. W ostatniej chwili chłopak uniknął trafienia szybko robiąc unik w bok, i przybierając pozycję obronną. Wtedy też zza drzew wynurzyło się trzech mężczyzn. Jeden z nich był wysokim, potężnie zbudowanym wojownikiem. Drugi miał na głowie pokaźny pióropusz i barwne znaki na twarzy. Trzeci posiadał łuk z kołczanem strzał i najprawdopodobniej jedna z nich miała trafić młodzieńca. To co łączyło wygląd nieznajomych to lekki odcień czarnej skóry i ubranie przypominające podarte togi.
- Masz czelność naruszać nasze tereny ignorując ostrzeżenia i znaki? - przemówił do Doober’a najstarszy z nich, będącym najprawdopodobniej ich wodzem. - Wytłumacz się, w przeciwnym razie każe natychmiast odciąć ci głowę i nabić na pobliski pal.
- Przecież nie muszę się wam tłumaczyć. - odpowiedział łagodnie i z stoickim spokojem chłopiec - W końcu dobrze wiecie po co tu przybyłem.
- Pewnie jak każdy poszukujesz naszych relikwii by je nam ukraść! - wódź wskazał palcem totem - To ostatnie co pozostało z naszych świętości, reszta została nam odebrana przez obcych takich jak ty.
- Tylko to? Liczyłem na artefakt zwany ''Narzędziem Podmiany''.
- Jeżeli masz zamiar nas teraz obrażać, to masz sporą odwagę, albo głupotę, mówiąc nam takie rzeczy.
- Czyli tu go nie znajdę? Trudno, poszukam gdzie indziej.
- Myślisz, że pozwolimy ci odejść?
- Nie? A co chcecie w zamian?
- Gdybyś potrafił nam pomóc moglibyśmy zapomnieć o twojej zniewadze. ale niestety nie możemy cię puścić wolno, ponieważ nie jesteś członkiem naszego plemienia.
Ten sam łucznik, który strzelił w kierunku chłopaka ponownie napiął cięciwę gotów oddać kolejny strzał, czekając tylko na sygnał od wodza by mógł bez chwili wahania uśmiercić Doobera,
Jego sytuacja nie była zbyt korzystna lecz los dał mu drugą szansę.
Dwóch ludzi z plemienia prowadziła ogłuszonego mężczyznę. fioletowo-oki młodzieniec rozpoznał go po długich, czarnych włosach. To był jego przewodnik albo raczej już były przewodnik.
-Znasz tego mężczyznę? - Wódz gniewnie przemówił do Doobera wskazując pochwyconego jeńca.
- Ach, tak to… mój brat… Do..nie…Doniegan!
- Jesteście tutaj tylko we dwójkę?
- Z tego co wiem to tak, nikogo ze sobą nie braliśmy.
- Jeżeli kłamiesz twój brat skończy jako pokarm dla dzikich zwierząt.
-A jeśli wam pomogę? W zamian za uwolnienie mojego brata?
- Hmm… Ciekawa propozycja.
Po naradzie z resztą plemienia Wódz zgodził się zaufać Dooberowi i uwolnić jego ''brata'' pod warunkiem, że przyniesie on jeden z wielu skradzionych artefaktów. Dał on mu do tego zadania drobną eskortę i czas do północy aby powrócić, inaczej zagroził, że zabije swojego zakładnika.
Droga była kręta, zawiła i obrastała w bujne krzewy. Jednakże fioletowo-oki chłopak prowadzony przez tubylców, miał wrażenie, że wiedzą oni więcej niż mogą mu wyjawić. O dziwo katakumby, których pierwotnie szukał okazały się miejscem do którego trafili. Wtedy też stanęli oni przed dość sporą bramą pokrytą bluszczem, lianami, mchem oraz z wyrytymi symbolami, takimi jak opisali mu jego główni zleceniodawcy. Jego obecni ''towarzysze'' nie mieli zamiaru wchodzić do środka z obawy przed złymi duchami, które to ponoć opętały i wybiły połowę ich plemienia. Postanowili oni więc poczekać na zewnątrz oczekując, aż do północy na powrót Doober’a.
Bez zawahania otwarł on bramę mocnym pchnięciem dłoni i jak zawsze mimo ostrzeżeń bez większych obaw wszedł do środka.
Ciemność ogarniająca wnętrze podziemi pogłębiała się coraz bardziej z każdym następnym stopniem przekraczanych schodów. Jedynym wyjściem by nie błąkać się w całkowitej ciemności było wytworzenie sztucznego światła lub czegoś co pozwoliłoby mu widzieć w ciemności. Pochodnia którą otrzymał od dzikiego plemienia wystarczała jedynie na chwile aby zobaczyć to co znajduje się kilka metrów przed nim po czym zaczęła nagle zagasać.
Bez światła fioletowo-oki chłopak nie był w stanie przeżyć dalszej podróży chociażby minuty. Dlatego użył on swój własny fioletowy ogień by oświetlić dalszą drogę.
To niezwykłe miejsce miało sporo różnych, zdradliwych ścieżek, zupełnie jak w labiryncie. W pewnym momencie zaatakowały go przezroczyste zjawy. Jedna z nich próbowała przejąć kontrolę nad Dooberem, lecz nie była w stanie okiełznać jego wewnętrznej natury bowiem miał on częste zaburzenia osobowości, ujawniające się podczas nagłej paniki (często sam wtedy nie wiedział co się dzieje z jego ciałem). Efektem ubocznym było powstanie sporej ilości energii magicznej, która niszczyła siłą ognia wszystko na swojej drodze. Tym razem jednak zanim doszło do większego pożaru, osobowość Doobera wróciła do normalności gdy był już blisko swojego celu.
Wtedy też niczego nieświadomy Doober obudził się w komnacie z księgami jednakowo nie pamiętając w jaki sposób dostał się on do tego pomieszczenia. Jako, że nie przepada on za dłuższymi lekturami szybko przeglądał on ilustracje sprawdzając czy któraś z nich pasuje do podanego mu wcześniej wyglądu artefaktu.
''To na nic. Te księgi są zbyt stare by cokolwiek w nich zobrazowano.''- wściekał się próbując zrozumieć cokolwiek z ich zawartości - ''I w dodatku są w jakimś dziwnym nieznanym mi języku.''
wyrzucając z półek i drąc kolejne tomy popadał powoli w furię i pewnie wszystkie by zniszczył gdyby nie błyszcząca rzecz za jednym z regałów ksiąg.
Klejnot który zainteresował Doobera, mieścił się w dłoni i błyszczał delikatnym biało-zielonym światłem. Zanim zdążył go dotknąć w jego głowie pojawiły się obrazy i wizje, które były czymś w rodzaju wspomnień jakieś obcej mu istoty. W ten sposób dalsza droga była dla niego jakby od dawna znana. Chowając klejnot do kieszeni wyruszył ku jednym z wielu drzwi, poruszając się po katakumbach ( zupełnie jak po własnym domu) dotarł do kapliczki. Dalsze wspomnienia zostały w tym miejscu ''zatrzymane''. Wszystko wokół niego się zniekształciło i nagle jakby znikąd pojawił się… ktoś podobny do Doober’a. Na początku myślał on, że to tylko jego lustrzane odbicie i zignorował je próbując dosięgnąć przedmiotu umieszczonego w kapliczce , ale po pierwszym ciosie zadanym mu w splot słoneczny przez swoją podobiznę zrozumiał co się właśnie wydarzyło.
''Więc to jest moc Narzędzia Podmiany?'' - chłopak uśmiechał się szyderczo do swojej podobizny - ''Jestem ciekaw jak dobrze mnie naśladujesz!''. Przygotowując się do walki rozgrzał swoje mięśnie krótką gimnastyką, po czym przybrał pozycję ofensywną i zaatakował swojego klona z szybkiego wyskoku próbując uderzać pięścią w jego głowę. Przeciwnik zablokował ten cios krzyżując ręce i używając natychmiastowej kontry nogą z półobrotu, która trafiła prawdziwego Doobera w żebra. Mimo bolesnego uderzenia, nieznikający uśmiech z jego twarzy, jak i nagły szyderczy śmiech, najwyraźniej oznaczał, że dobrze się bawi.
Wymiana ciosów była imponująca. zręczne uniki obu przeciwników i równie dotkliwe obrażenia były prawie na poziomie olimpijskim. Po kilku minutach ciągłej walki nadszedł czas wyłonienia zwycięzcy. Wszystko wyglądało na to, że klon był mniej zaangażowany w walkę od oryginału, nie czuł on podniecenia, satysfakcji ani adrenaliny płynącej z walki, co dawało rezultat iż nie był w stanie pokonać bardziej wytrwałego przeciwnika mimo takich samych umiejętności.
Gdy pojedynek był już przesądzony, Doober dobijał leżącego przeciwnika kopiąc go po twarzy zupełnie jakby chciał go doszczętnie zniszczyć, robiąc z niego miazgę i z brutalną siłą wdeptując z całej siły w ziemię. Ciało sobowtóra w końcu rozproszyło się na pierwiastki i całkowicie zniknęło, tym samym droga do pilnowanego wcześniej artefaktu stała otworem. Zabierając ze sobą figurkę w kształcie szkarłatnego smoka, owinął ją w stare łachy należące do jednego z wielu leżących w pobliżu trupów będących w zaawansowanym rozkładzie.
Mimo odniesionych obrażeń powrót na powierzchnię nie był specjalnie trudny. Omijając główne pułapki i spotkane wcześniej zjawy w końcu wydostał się z podziemi. Nie był pewien ile czasu mu to zajęło, ale jego nowi ''przewodnicy'' wciąż oczekiwali na niego rozpalając wcześniej przygotowane ognisko. Gdy tylko ujrzeli sylwetkę fioletowo-okiego chłopca nie mogli uwierzyć że przeżył i czy nie widzą jego ducha.
- Hej! - odezwał się Doober przerywając niezręczną ciszę. - To jak? Idziemy?
- A masz… naszą relikwie? - zapytał jeden z nich patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, jakby sam nie wierzył czy to w ogóle możliwe.
- Tak… ale ile mamy jeszcze czasu?
- Chyba około trzech godzin - oznajmili członkowie plemienia spoglądając jeden na drugiego próbując ustalić mniej więcej właściwą porę dnia i miniony czas za pomocą klepsydry i kierunku zachodzącego słońca - Idąc normalnym tempem zdążymy przed egzekucją twojego brata.
Doober miał idealną szansę na ucieczkę wraz z artefaktem, lecz coś w nim mówiło mu że jest odpowiedzialny za ich zakładnika, mimo że nie czuł on do niego jakiekolwiek sympatii czy koleżeństwa. Nie mógł go jednak opuścić, w końcu dzięki niemu w ogóle zdołał przeżyć spotkanie z dzikim plemieniem i miał jakąkolwiek szansę na wykonanie swojego zadania.
Po drodze do wioski Doober obmyślał plan ratunkowy potrzebny do szybkiej ewakuacji nie tracąc przy tym zdobytego przedmiotu.
Korzystając z nieuwagi idących przed nim osadników, zduplikował swoją postać, jednak nie po to by z nią walczyć lecz by odwróciła uwagę tubylców i dała mu tym samym szansę uwolnienia ich więźnia.
Idąc od drugiej strony wioski fioletowo-oki młodzieniec kierował swoim sobowtórem dzięki mocy figurki.
- A więc jednak wróciłeś? - Z pośród tłumu wyłonił się wódź otoczony wojownikami z pochodniami. - Rozumiem, że twoja misja została zakończona?
- Tak i nie. - oznajmił bez jakiś dłuższych wyjaśnień klon Doobera.
- Co to ma znaczyć? Chcesz, aby polała się wasza krew intruzi? Odpowiedz na pytanie: Masz naszą relikwie starożytnych przodków?
- Tak.
- Podaj mi ją.
- Nie mogę.
- Tracę cierpliwość obcy!
- Schowałem ją kilkanaście metrów stąd.
- Po co?
- By się zabezpieczyć.
- Dobrze więc... Wskaż nam to miejsce a tobie i twojemu bratu pozwolimy stąd odejść!
Po krótkiej dyskusji klon Doobera wyprowadził z wioski kilku najlepszych i najsilniejszych wojowników chcąc ich zmylić. Pokierował ich w odwrotnym kierunku prosto przez las by nikt nie nabrał podejrzeń, że prawdziwy fioletowo-oki chłopak kręci się w pobliżu wioski.
Używając po raz kolejny artefaktu udało mu się przemienić swój wygląd na podobiznę jednego z tubylców.
idąc ostrożnie przez słomiane chaty i unikając nieznajomych, którzy mogliby go zdemaskować, rozglądał się za śladami strażników pilnujących pomieszczenia w którym znajdował się poszukiwany przez niego jeniec. Został w końcu znaleziony w jednej z dużych klatek zakneblowany i zakuty w dyby.
Straż która go pilnowała, była znudzona oraz senna ciągłą wartą a przy okazji narzekali oni na głód i brak żywności. To była szansa Doobera. Rozejrzał się za miejscem w którym wydawane są posiłki i poprosił o przydział dla żołnierzy po czym odwiedził miejscową znachorkę by dała mu usypiające zioła tłumacząc iż cierpi na bezsenność.
mieszając potrawy i napoje z środkami nasennymi podarował je nic nie podejrzewającej straży, która po kilku minutach zasnęła.
- Mam nadzieję, że nie czekałeś zbyt długo? - uwalniając swojego kompana Doober klepał go po plecach i z lekkim uśmiechem pomógł mu wstać - Wygląda na to że twoja noga jest złamana.
- Chyba nie do końca… - masując swoje kolano przewodnik podziękował za uratowanie życia, zastanawiając się kim jest jego wybawca. - Chwila! To ty Doober? Znalazłeś artefakt?
- To chyba oczywiste. - Wyciągnął z kieszeni lekko świecącą figurkę smoka - Teraz wasza część umowy.
- Nie martw się, jeżeli to wszystko prawda my też ci pomożemy... - uwolniony mężczyzna rozglądał się niepewnie - później ci wyjaśnię resztę gdy tylko się stąd wydostaniemy.
Opuszczając obozowisko dzikiego plemienia skierowali się na wschód by spotkać się z zleceniodawcą zadania. Wchodząc do pobliskiej karczmy w małym miasteczku zapytali barmana o pewnego typa z blizną na twarzy. Wkrótce mężczyzna w szarym płaszczu podszedł do nich i bez słowa wyciągnął rękę jakby czekał aż coś mu dadzą. Przewodnik był pewien że to ich wewnętrzny kontakt, lecz zanim zdążył mu przekazać smoczą figurkę Doober zatrzymał go szybkim ruchem.
- Nie tak szybko - wtrącił się fioletowo-oki młodzieniec - Jaką mam pewność, że nie robicie mnie w konia?
- Żadnej, ale…- uśmiechnął się lekko tajemniczy mężczyzna, po czym wyciągnął zza płaszcza list do niego. - To na początek za dobrze wykonaną robotę.
Otwierając zawartość zauważył pieczęć królewską, obietnice dotrzymania umowy, oraz kilka słów podziękowania.
Teraz gdy nie był już ścigany przez prawo za śmierć dyplomaty, mógł w końcu zająć się odnalezieniem własnej drogi przez życie. Oczywiście zawsze znajdzie się ktoś, czy to najemnicy, czy to profesjonalni zabójcy, którzy zostaliby wynajęci prywatnie przez rodzinę lub jego bliskich aby pomścić śmierć owego szlachcica-dyplomatę, którego poniekąd Doober miał chronić, lecz jednak przez przypadek zabił.
Jego dotychczasowy przewodnik zanim odszedł, podziękował mu i również podarował mu kartkę papieru na której było napisane:
''Jeżeli chcesz okiełznać swą moc i dowiedzieć się kim tak naprawdę jesteś dołącz do gildii Grimoire Heart powołując się na Pana J.
P.S. Najwyższy czas dokonać wyboru.''